Tomasz Dębski to 32-letni chirurg, który pracuje w trzech miejscach naraz. W Centrum Medycznym Kształcenia Podyplomowego, gdzie pisze artykuły i prowadzi wykłady dla lekarzy. W Klinice Chirurgii Plastycznej Szpitala im. Witolda Orłowskiego, gdzie leczy pacjentów i pracuje  na ostrym dyżurze chirurgii ręki. A także w Centrum Onkologii, gdzie robi doktorat. Dziennie wykonuje ok. 3-4 operacji, w tym roku kończy 6-letnią specjalizację z chirurgii plastycznej, a po godzinach zajmuje się nauką. Dokładniej pracą naukową w dziedzinie chirurgii regeneracyjnej. To nowa gałąź medycyny, która wykorzystuje inżynierię tkankową, biologię i medycynę w celu wytwarzania tkanek.

Olga: Na czym polega Twoja praca naukowa?

Tomasz Dębski: Obecnie biorę udział w projekcie unijnym, którego celem jest wytworzenie w warunkach laboratoryjnych sztucznej kości i wykorzystanie jej do rekonstrukcji dużych ubytków powstałych np. po wycięciu nowotworu, w wyniku urazów lub wad wrodzonych.

Zastąpienie usuniętych lub brakujących tkanek to jeden z głównych problemów, z jakim mierzy się ówczesna chirurgia. Dotychczas stosowane metody obejmują rekonstrukcję tkankami podobnymi pobranymi od tego samego pacjenta np. uzupełnienie kości żuchwy fragmentem jego kości strzałkowej lub transplantację danego narządu od dawcy. Obie te metody nie są pozbawione wad.

Ich alternatywą jest medycyna a w zasadzie chirurgia regeneracyjna. Polega ona na wytworzeniu tkanek w laboratorium z komórek macierzystych pobranych od pacjenta. Powstała tkanka jest identyczna pod względem genetycznym z innymi tkankami pacjenta. Komórki macierzyste uzyskuje się z tkanki tłuszczowej drogą liposukcji lub ze szpiku poprzez biopsję. Mogą z nich powstawać różne tkanki - kość, chrząstka, komórki mięśniowe lub nerwowe.

Poza komórkami macierzystymi potrzebne jest do tego rusztowanie(scaffold), w którym te komórki będą umieszczone. Wytwarza się je przy pomocy specjalnych drukarek 3d na podstawie tomografii komputerowej np. ubytku kości. To rusztowanie, które ma gąbczastą strukturę, zasiedla się następnie komórkami macierzystymi i wszczepia w miejsce ubytku.

Po pewnym czasie rusztowanie się rozpuszcza, a my dostajemy fragment danej tkanki, który swoją wielkością i kształtem idealnie pasuje do ubytku i nie jest odrzucany przez organizm pacjenta, bo składa się z jego własnych komórek. Ta metoda, w przeciwieństwie do transplantacji, nie wymaga również stosowania przez resztę życia terapii immunosupresyjnych, które obniżają odporność organizmu.

Ta dziedzina nauki wychodzi na przeciw odwiecznym marzeniom naukowców o odrastaniu narządów. Być może za kilka lat możliwe będzie wytwarzanie ich na zamówienie w laboratrium, bez konieczności uszkadzania innych części ciała czy szukania dawców.

Zresztą, to nie dotyczy tylko narządów. Teraz rozpoczynam np. nowy projekt, w którym będziemy pracowali nad „sztucznymi“ nerwami. Dzięki temu nie będziemy musieli pobierać nerwów z innych miejsc ciała i upośledzać czucia u pacjenta - wytworzymy brakujący fragment nerwu drogą inżynierii tkankowej.

A skąd wziął się pomysł, żeby wykorzystać drukarki 3d w chirurgii?

Pomysł wyszedł od inżynierów z Politechniki Warszawskiej, którzy zakupili drukarkę 3d kilka lat temu i zaproponowali napisanie wspólnego, dużego projektu unijnego Centrum Onkologii, Akademii Medycznej w Warszawie, Uniwersytetowi Medycznemu w Warszawie i Politechnice Wrocławskiej. Te jednostki naukowe połączyły się ze sobą w konsorcjum, w ramach którego inżynierowie, medycy i biolodzy pracują wspólnie, żeby stworzyć idealne warunki do wytworzenia kości.

W jaki sposób trafiłeś do tego projektu?

O samym projekcie dowiedziałem się od kolegi - dr Janusza Jaworowskiego, z którym pracuje w szpitalu i który jest współkierownikiem tego grantu. Namówił mnie, żebym wystartował w konkursie na studia doktoranckie, spróbowałem, dostałem się i w ramach studiów, wykonuję te badania. Chirurgia regeneracyjna była mi jednak znana wcześniej. Dużo o tym czytałem, pisałem artykuły na ten temat. Miałem więc szczęście, że znalazłem się w odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie, i mogłem wykorzystać swoją wiedzę. Grant unijny zapewnił mi pieniądze na badania, które są bardzo kosztowne. To także możliwość wymiany doświadczeń z zagranicznymi instytucjami.

Na jakim etapie są obecnie te badania?

Projekt rozpoczął się 4 lata temu, w tej chwili już go kończymy. Musieliśmy zacząć od testów laboratoryjnych. Potem były badania na szczurach, którymi kierowałem, i które już są zakończone z bardzo dobrymi wynikami. Obecnie kończymy testy na owcach - badania są już w opracowaniu. Kolejnym etapem będzie wszczepienie pierwszej wytworzonej przez nas kości pacjentowi, ale żeby to zrobić, musimy zebrać wszystkie wyniki i uzyskać zgodę Komisji Bioetycznej. Pod koniec tego roku albo na początku przyszłego powinno to już być możliwe

Czy takie innowacyjne dziedziny nauki są jakoś wspierane przez państwo?

Myślę, że bez grantów unijnych ten rozwój nie byłby możliwy. Uczelnie w ramach swoich prac statutowych, na które dostają pieniądze od państwa, nie są w stanie wiele zaoferować. Nie mogą opłacić dużych badań, które będą miały duże znaczenie w przyszłości. Dużo projektów unijnych jest natomiast organizowanych przez Narodowe Centrum Nauki i Narodowe Centrum Badań i Rozwoju.

Na jesieni będzie kolejna pula grantów, które są przyznawane na priorytetowe dziedziny, a medycyna, w szczególności onkologia, do takich dziedzin się zalicza. Na badania można więc uzyskać pieniądze, potrzeba do tego jednak wsparcia ludzi, którzy się na tym znają. Mam tu też na myśli firmy, które zajmują się pisaniem projektów. Myślę więc, że naukowiec, który ma fajny i oryginalny pomysł, i któremu bardzo zależy na badaniach, jest w stanie taki grant otrzymać, pod warunkiem, że nie przestraszy się tej całej biurokracji i poprosi o pomoc kogoś, kto się tym profesjonalnie zajmuje. Oczywiście nie każdy wniosek przechodzi, ale nie można się poddawać.

Jak u nas wygląda rozliczanie grantów z Unii?

Do tego trzeba zatrudnić cały sztab ludzi odpowiedzialnych za księgowość. Co miesiąc trzeba pisać sprawozdania i ze wszystkiego się rozliczać. Pieniądze muszą być więc racjonalnie wydawane. Przy każdej usłudze z zewnątrz, musi być przeprowadzony przetarg. My, z braku odpowiednich środków i sprzętu, zlecaliśmy np. przeprowadzenie badań histopatologicznych. Cały ten proces przetargowy trwał kilka miesięcy. Ale takie są procedury, tak widocznie musi być.

A samo przygotowanie projektu - jest łatwe czy trudne?

Na pewno czasochłonne, bo zajmuje kilka miesięcy. Trzeba to zrobić w zespole, bo każdy projekt podzielony jest na kilkanaście zadań, które realizują różne grupy. Najpierw trzeba go napisać według odpowiedniego schematu. Są określone pola do wypełnienia, słowa-klucze, które muszą być użyte. Jest też dużo spraw formalnych, jak np. zgody poszczególnych uczelni zaangażowanych w projekt. Jeśli badania są przeprowadzane na zwierzętach, to trzeba uzyskać też zgodę Komisji Bioetycznej. Do tego trzeba dokładnie opisać całą procedurę. Często jest to bardzo trudne, bo nie jesteśmy w stanie przewidzieć, jakie będą kolejne kroki, a musimy się trzymać tego, co napisaliśmy. My np. napisaliśmy w projekcie, że będziemy wykonywać badania na owcach. W trakcie pracy okazało się jednak, że owce są zbyt słabo przebadane a poza tym nie są chętne do współpracy. Teraz nie za bardzo możemy zmienić je na inne zwierzęta, bo w projekcie napisaliśmy całe zadanie dotyczące testów właśnie na owcach....

W 2005 r., jeszcze jako student, brałeś udział w projekcie badawczym w Kairze. Możesz o tym opowiedzieć?

To był projekt stworzony przez międzynarodową organizację studencką, w którym młodzi ludzie z całej Europy badali częstość występowania krwawień z górnego odcinka przewodu pokarmowego u Egipcjan. Nie był to program o dużej, naukowej wartości, ale na pewno była to fajna przygoda. Można było poznać realia pracy w zupełnie innych warunkach, popracować z innymi ludźmi o innej mentalności, innej religii. Można było nawiązać fajne kontakty. Ten wyjazd był w roku naszego wejścia do Unii, więc dał mi trochę inną perspektywę. Zrozumiałem wtedy, że nie ma żadnych granic, że niczym się nie różnimy od studentów z innych krajów, nasz poziom wykształcenia jest podobny a może nawet wyższy, że musimy współpracować i bez kompleksów wchodzić do tego globalnego świata. Myślę, że każdy taki wyjazd za granicę otwiera trochę umysł. Po każdym wyjeździe stajemy się inni - bardziej otwarci, pewni siebie.

Masz sporo różnych doświadczeń zagranicznych. Odbyłeś staże w Berlinie, w Bonn, w Kolonii, we Frankfurcie. Czy na bazie tych wyjazdów, możesz powiedzieć, jak Polacy wypadają na tle innych narodów?

Jeśli chodzi o medycynę, nie mamy się czego wstydzić. Poziom nauczania i umiejętności praktycznych jest u nas bardzo wysoki. Wynika to prawdopodobnie z tego, że w Polsce brakuje lekarzy, dlatego młodzi mogą więcej robić sami. Często pracujemy też na gorszym sprzęcie, przez co jesteśmy lepsi technicznie, bardziej sprawni manualnie. Polscy lekarze nie myślą też schematami, ta medycyna jest trochę inaczej nauczana. W Stanach myśli się raczej algorytmami. Czasami brak myślenia holistycznego nie pozwala tamtejszym lekarzom właściwie ocenić sytuacji. Nasza medycyna uczy związków przyczynowo-skutkowych. Jesteśmy sami w stanie wykombinować, dlaczego dzieje się tak, a nie inaczej. I to jest fajne.

Czy bez tych wyjazdów osiągnięcie sukcesu w Twoim przypadku byłoby możliwe?

W dużej części te wyjazdy mi to ułatwiły. Nie tylko staże, ale też wyjazdy na różne konferencje naukowe. Możliwość wymiany doświadczeń z ekspertami z różnych dziedzin. Podejrzenie tego, czym zajmują się obecnie. To bardzo pomaga i daje pole do wymyślenia czegoś nowego.

Na co dzień pracujesz w różnych szpitalach. Czy Twoim zdaniem polska służba zdrowia różni się od tej za granicą?

Problemem polskiej opieki zdrowotnej jest to, że cały czas jest źle zarządzana i niedofinansowana. Procedury, które wykonujemy, są niedoszacowane. Wynika to m.in. z tego, że mamy monopolistę na rynku - NFZ, który sam wycenia te procedury i sam płaci szpitalom. Gdyby była choć minimalna konkurencja, byłaby możliwość weryfikacji i regulacji rynkowej tych cen. Obecnie jest tak, że szpital wykonuje procedurę, która przez NFZ wyceniana jest np. na 2 tys. zł, a w rzeczywistości, licząc koszt materiałów, sprzętu i roboczo-godzin zespołu operacyjnego, procedura pochłania ok. 4 tys., czyli szpital automatycznie jest na tym stratny. I nie można z tym nic zrobić. Szpital nie może nie podpisać umowy z NFZ, bo nie będzie miał finansowania.

Druga rzecz to organizacja pracy. W Stanach więcej prostych czynności, takich jak dokumentacja medyczna, wykonują sekretarki lub pielęgniarki. W Polsce lekarz, który wykonuje 45-minutowy zabieg, kolejne 20 poświęca na wypełnianie rubryk - kilkunastokrotne wpisywanie imienia, nazwiska, numeru PESEL itd., a w tym czasie mógłby pomóc kolejnemu pacjentowi czy wykonać kolejny zabieg. I nie da się tego zmienić, bo nie ma pieniędzy na dodatkowy personel. Gdyby były pieniądze, można by było racjonalnie wykorzystać czas lekarza. Miałby czas na pracę, kontakt z pacjentami, poszerzanie swoich umiejętności, dokształcanie się co jest bardzo ważne w naszym zawodzie.

Ja często po powrocie do domu, zamiast spędzać czas z rodziną, muszę poświęcić go na przygotowanie się do kolejnego zabiegu albo na pisanie prac naukowych, a powinienem to robić w pracy. Nigdy nie jest tak, że praca kończy się w pracy, wraz z zamknięciem laptopa. O pacjentach myśli się cały czas.

Udaje Ci się łapać w tym wszystkim równowagę?

Staram się raz na jakiś czas wyłączyć się całkowicie. Lubię obcować z naturą, to mi daje wyciszenie. Lubię też jeździć na rowerze. Przynajmniej raz w roku wyjeżdżam ze znajomymi na takie rowerowe ekspedycje. Robimy codziennie po 60-80 km, nocujemy w namiotach, czasem na totalnych odludziach. W domu też staram się czasem odpoczywać. Zwykła rozmowa z żoną, czy zabawa z moim 5-miesięcznym synkiem bardzo mnie relaksują. Jak wracam z pracy zmęczony i widzę syna, to od razu dostaję dodatkowy zastrzyk energii.

Jak przy tylu obowiązkach, znajdujesz czas dla rodziny?

Nie jest to proste ale od kiedy urodził się syn z jeszcze większą starannością układam kalendarz aby móc jak najwięcej czasu z nim spędzać.

Nie myślałeś o tym, żeby wyprowadzić się z Polski i gdzie indziej rozwijać swoją karierę, skoro za granicą warunki zatrudnienia są bardziej adekwatne do wykształcenia i wiedzy?

Pod koniec studiów, kiedy wiedziałem, że chcę zajmować się chirurgią plastyczną, ale szanse na to wydawały się w Polsce nikłe, myślałem o wyjeździe, np. do Niemiec. Uznałem, że to dobry moment, szczególnie, że nasze studia uznawane są za równoważne z zagranicznymi. Akurat tak się złożyło, że dostałem propozycję pracy w Polsce - w Klinice Chirurgii Plastycznej, w której wcześniej udzielałem się jako student w ramach koła naukowego. W maju zadzwonił do mnie szef tej kliniki, w październiku zacząłem już pracę. Gdyby nie to, pewnie bym wyjechał. Chociaż, będąc za granicą, zawsze jest się obcym. Awans czy kariera też są trudniejsze. Wielu moich kolegów wyjechało. Zmieniają tylko miejsca pracy, żyje im się lepiej niż w Polsce, ale tęsknią za rodziną.


Więcej: www.natemat.pl